Ciasto drożdżowe na Zielone Świątki

Rozmowa, która zapada w pamięć na lata. Zajmuje umysł i serce, determinuje myśli. Prawdziwa lekcja pokory. Łzy rozmówcy, opadające jak grochy na połacie koszuli, ścierane ukradkiem zawstydzoną ręką już na zawsze namalowały obraz w mojej głowie. Głos jakby z innej epoki, a tymczasem to historia sprzed zaledwie kilkudziesięciu lat. Nasze pokolenie zdaje się już nie pamiętać, nie wiedzieć (nie chcieć wiedzieć?), a jako funkcjonujące w erze galopującego konsumpcjonizmu nie sięga już swoim zainteresowaniem do czasów, kiedy głód realnie zaglądał do domostw.

 

Mała, zapomniana przez los wioska. Chałupy z dwoma izbami, niejednokrotnie na klepisku. W każdym gospodarstwie chociaż jedna krowa (źródło mleka), czasem koń (wymiar bogactwa) i świnia (do uboju raz w roku, na spółkę z sąsiadem). Kilka hektarów ziemi z zasianym łubinem, bo ziemia nieurodzajna, niedająca plonu złotej pszenicy, źródła życiodajnej mąki. Gdzie można, zasadzone ziemniaki. Nie dla ludzi, dla świni – bo bez tej świnki nie byłoby mięsa, tłuszczu, uwędzonej w piaskowym kopcu w lesie szynki na Wielkanoc. Ilość ziemniaków wrzucanych do wielkiego gara nigdy nie zgadzała się z ilością ostatecznie trafiającą do zwierzęcego koryta. To sprawka kilkuletnich dzieci, sięgających ukradkiem pod gorącą pokrywkę i pod nieuwagę rodziców ubierających choć jednego ziemniaczka, stanowiącego pożywny ciepły posiłek. Do tego samego gara Matka wrzuciła jajko, smaczne urozmaicenie dla codziennego chleba z gorzką herbatą, mającego za zadanie zaspokoić głodne żołądeczki pracujących dzieci. Cukru brak – zakupiona dla robotników, ze środków pochodzących ze skupu mleka, półkilogramowa torebka zużyta w tajemnicy przez brata. Matka długo się gniewała.

 

Sześcioletni chłopiec i kilka krów na pastwisku, jego codzienne zajęcie od świtu. Największe marzenie – kawałek łańcucha, żeby można te krowy jakoś unieruchomić, co by nie trzeba było tak za nimi gonić. Ojciec, rolnik i złota rączka, podstawa przetrwania. Pracy brak, do najbliższego miasta kilkanaście kilometrów pokonywanych pieszo lub rowerem, tylko szczęśliwcy mieli możliwość załapać się na jakiś zarobek.

 

Skąd Matka miała środki na te szykowne zamszowe buty do Pierwszej Komunii Świętej?

 

Mąkę pszenną trzeba było kupić. Było tylko żyto i dzięki temu raz w tygodniu wypiekano bochen chleba. Ale z takiej mąki nie dało się wypiec ciasta. Chwała za Zielone Świątki – wtedy zawsze było drożdżowe ciasto, pachnące i puszyste. Po prostu pyszne. Kolejny smakołyk dopiero na Boże Narodzenie.

 

Zima. Ziemia nie rodzi plonów, a te z lata dawno się zużyły. Poza ziemniakami, gospodarze nie potrafią konserwować warzyw, przechowywać, pasteryzować. Kilkunastoletnie dziewczęta wychodzące za mąż tuż po pierwszej wojnie światowej nie zdążyły się nauczyć życia. A szkoła na wiosce marna, trudno o nauczyciela mającego jako takie pojęcie. W kuchni piecyk koza, a wokół niego zgromadzeni wszyscy domownicy, ogrzewający się nawzajem. Głos ugrzęzł w gardle.

 

Ucieczka z domu. Nie jedna, dwie. Każda z prób nieudana. Chłopiec znaleziony w zbożu zapiera się, że nie wróci do domu. Bo nie ma w nim jedzenia i dłużej tego nie wytrzyma. W tym miejscu już płaczemy oboje.

 

Nie mogłam w nocy spać, myśli napierały na mnie, w gardle czułam ucisk. Nigdy nie byłam najlepsza z historii, uczyłam się jej na okrągło i stale – po to tylko, żeby zostać prawnikiem. Nie mogłam zatem szukać w głowie, ale na szczęście los zesłał mi dostęp do Internetu. I znalazłam w Dzienniku Ustaw z 1920 roku ustawę o wykonaniu reformy rolnej. Żeby ograniczyć głód po wojnie, do dyspozycji Głównego Urzędu Ziemskiego oddano dobra będące własnością Państwa (Państwo w ustawie pisane dumnie z wielkiej litery, bardzo mnie to rozrzewniło) oraz te, które miały przejść na własność Państwa wskutek likwidacji byłych państw zaborczych, w tym – w porozumieniu ze Stolicą Apostolską – dobra kościołów. Ponadto, ustanowiono przymusowy wykup majątków ziemskich m.in. „z uszczerbkiem dla wytwórczości krajowej gospodarowanych”, nabytych w czasie wojny z zysków lichwiarskich, nabytych przez osoby niebędące rolnikami. Grunty te miały zostać przeznaczone na parcelację i osadnictwo.

 

Cóż z tego, skoro głód i tak zaglądał ludziom w oczy. Dziś stół na Zielone Świątki zastawiony na bogato. W głowie dźwięczą mi jednak słowa: „kiedy widzę, jak ktoś wyrzuca jedzenie, przypominam sobie tamten czas i boje się, że głód wróci. Zawsze może wrócić”. Ten wpis dedykuję wielkiemu Człowiekowi, z szacunku nie ujawniam jego danych, który zaznał prawdziwego głodu – nie w zeszłej epoce, ale kilkadziesiąt lat temu. Który ma ogromne serce, który do wszystkiego doszedł sam i który teraz podzieliłby się z każdym ostatnią złotówką i ostatnią kromką chleba.

 

Aleksandra Dyja

Obraz Margo Lipa z Pixabay